Podobno Michał Anioł powiedział: „Nie jest problemem to, że mierzymy wysoko i nam się nie udaje, ale, że nisko i dajemy radę”. Miał być może na myśli fakt, że – mówiliśmy w poprzednich odcinkach – na koniec człowiek lepiej ocenia życie, jeśli dostarcza sobie wyzwań. Na pewno zaś różnorodności. Optymalnym jest, gdy widzimy, że dajemy sobie czasem radę, a mniej jest poczucia, że pomimo prób „wszystko idzie mi do… niczego”. Niby nic oczywistego, a jednak niuans tkwi w szczególe, ponieważ co innego odnosić w życiu zwycięstwa (wielkie i małe), a zupełnie co innego je widzieć, nie mówiąc już o uważaniu za budujące.
Dyskretna potęga małych zwycięstw
Możemy być na przykład perfekcjonistą, który nigdy nie jest zadowolony. Bo jak nie osiągnie, to uznaje, że jest do niczego, a jak osiągnie, to gardzi sobą, bo poprzeczkę ustawił sobie za nisko. Znamy też defensywnych pesymistów i strategicznych optymistów. Ci pierwsi wyobrażają sobie przed działaniem, że wszystko skończy się źle. Drudzy, że sukces będzie niebotyczny. Jak się potem różnią w wykonaniu zadania? Pewnie to Państwa zaskoczy, ale się nie różnią. Obie strategie są równie efektywne (choć bycie strategicznym optymistą pewnie przyjemniejsze). Różnią się wtedy, gdy ktoś próbuje zmienić poziom wykonania zadania. Pesymiści nie znoszą utrudnień dodatkowych, a optymistów demotywują zbytnie ułatwienia. Skoro nastawili się na spektakularny sukces, to fakt, że ktoś teraz zadanie udrożnił psuje całą zabawę.
– Miałem wygłosić świetną prezentację, a na dzień przed powiedzieli, że wystarczy jak przeczytam z kartki wstęp. Pfff… Teraz, to nawet mi się nie chce zabierać… Chyba oddam to komuś innemu.
Mroczne sekrety
Rozmawiamy jednak o małych zwycięstwach. Problem w tym, że mierzenie wysoko ma też swoją mroczną tajemnicę, której odkrycie wiele w życiu ułatwia. Oglądając seriale, cieszymy się codziennie z licznych sukcesów bohaterów. Miłosnych, przygodowych, sensacyjnych. Oglądając wiadomości z mediów społecznościowych odkrywamy, że wszyscy przez cały czas zwyciężają, poznają się, awansują, wyjeżdżają i otrzymują od prezesa statuetki w nagrody za sukcesy. Porównywanie się jest silniejsze i szybsze od nas. Nie mamy szans wbić szpilki wyboru myślenia między nawałnicę sukcesów, a własne poczucie, że nasze życie takie nie jest. Porównywanie się jest fundamentem człowieczeństwa, a często i złodziejem radości. Nie wszystko jednak stracone.
W efekcie treningu i świadomości złapać się możemy chwilę później: „Oho, porównuję się z całym internetem, teraz pora podjąć decyzję co to ze mną zrobi”… Z wiekiem zmian w życiu jest coraz mniej. Awanse coraz wolniejsze, a i rynek matrymonialny wyraźnie ślamazarnieje. Jeśli jednak bezrefleksyjnie przekarmimy się statystyką mediów społecznościowych, nabieramy błędnego przekonania, że to tylko u nas tak jest. Bo reszta cały czas coś wygrywa, ugrywa, zmienia i się zakochuje na nowo. Nic bardziej błędnego. Każda z tych osób z osobna ma statystykę podobną. Katherine May, brytyjska pisarka przez lata zmagająca się z depresją oddaje dobrze owo nasze poczucie, że nie nadążamy za światem. Zapewne okaże się, że wielu z nas lepiej by tego nie ujęło: „Ludzie cenili mnie za to, ile zrobiłam. Przyjmowałam to, ale w sekrecie czułam, że jedynie ledwo próbuję nadążyć za innymi, którzy radzą sobie o wiele lepiej”. Oglądanie zlanych w jedno, wszystkich sukcesów obserwowanych przez nas w internecie osób, to trochę jak z efekt cheerleaderek – wszystkie razem wyglądają olśniewająca, ale wyjęte z tłumu i oceniane pojedynczo nie robią już takiego efektu. Jaki jest więc ów mroczny sekret wielkich zwycięstw?
Otóż wielkich zwycięstw jest w życiu bardzo niewiele. Z kilku kamieni na krzyż nie postawimy domu. Za mało to, by coś zbudować. Zbyt rzadko dla utrwalenia poczucia sprawstwa, skuteczności, czy trwałej pewności siebie. Umysł kocha wyraźne powtarzalności, kiedy buduje coś silnego (nawet uzależnienie!). Powtarzalności mogą być homeopatyczne. Nie ważne. Umysł rozumie to, co bywa w życiu, a najczęściej słabo się interesuje sporadycznymi cudami. Sporadyczne wielkie sukcesy szybko stają się przeszłością i dystansujemy się od nich emocjonalnie.
Są oczywiście wirtuozi nostalgii, którzy do końca życia wspominają jak to w podstawówce mieli szóstkę z serduszkiem z plastyki albo w trzeciej klasie świadectwo z czerwonym paskiem. Można i tak, lecz mniej to zdrowe. W głębi sumienia swędzi nas dotkliwie fakt, że reżyser jest raczej tak dobry, jak jego ostatni film, a muzyk jak jego ostatni album. Znamy wszyscy takie kapele, które zachwyciły debiutancką płytą, a potem przez wiele lat próbowały same się dogonić. Bezskutecznie. Muza nie podpowiedziała im już niczego godnego zapamiętania. Z wiekiem więc uczymy się nieco obniżać poprzeczkę i kierować uwagę na lokalny detal. Że niekoniecznie wyjazd do Afryki musi nas pompować szczęściem, ale także to, że nic nam nie jest, że mamy się do kogo odezwać i że ten ktoś chce nas w ogóle słuchać. Z czasem liczba takich osób maleje, więc cieszmy się chwilą. Wdzięczność, jak pokazują badania, powoduje, że spada nam ciśnienie, stajemy się bardziej empatyczni, życzliwi, spokojni, mniej chętni do oszukiwania, a nawet dokonywania zakupów pod wpływem impulsu. Wdzięczność skieruje naszą uwagę z lornetki, na mikroskop i tu okaże się, że małe zwycięstwa są furtkami do życia godnego, a nierzadko wręcz doniosłego! Jak to możliwe? Otóż szukamy sposobu, żeby zwycięstwa zagęścić. A jaki jest najprostszy?
Dostrzec, że każde duże zwycięstwo, to nic innego jak śniegowa kula małych zwycięstw. Że pisaliśmy codziennie po troszku, nawstawaliśmy się, ćwiczyliśmy, nawet jak nikt nie patrzył i nie kazał. Każde takie zebranie się w samotności, za które dziś oklaskiwani jesteśmy publicznie jest fraktalem spektakularnego sukcesu. Jeśli uważamy, że ćwiczenie, mobilizowanie się jest tylko cierpieniem i nie ma żadnej wartości, zwykle nie dowleczemy się do wielkiego sukcesu na końcu. O wiele skuteczniejsi okażą się adepci, którzy cieszą się, że „kolejny dzień dałem radę” albo „walczyłam, nie wyszło, jutro próbujemy znowu, teraz zmienimy to i to”. Przypominanie sobie po co się zabieram, dokąd to wszystko zmierza i jaka w tym wartość dla mnie oraz dla innych, to klejenie wielkiego efektu z małych ziarenek. I tak jest skuteczniej. Podobnie jak nagroda za to, że dziś zostało zawalczone. Nie tylko na koniec wszystkiego, za rok. Przypominanie sobie wieczorem, przed snem trzech elementów, które daliśmy tego dnia radę jest jednym z prostszych i skuteczniejszych systemów budowania własnej prężności emocjonalnej.
Celebrowanie małych zwycięstw staje się niniejszym cichym bohaterem wielu życiowych sukcesów, podiów i pucharów. Można je sobie wypisywać na kartkach w dziennikach prowadzonych regularnie, można wspominać wieczorem przed zaśnięciem, można organizować mikroprzyjęcia z babeczką albo lodami dla najbliższych. Nawet kilka razy w tygodniu. A co tam. Niektórzy badacze twierdzą, że pomoże powiedzenie „ yes, yes, yes!”, hura! Dałam radę” i podskok za każdym razem. Można nawet na łóżku, acz tu autor pragnie podkreślić od razu nie odpowiada za wpływ na meble. Wszystko to w celu zintegrowania jak największej części organizmu. Celebracja to umiejętność, nawyk i test kreatywności. Pomysły do podkradnięcia z amerykańskich filmów.
Celebracje, mikrocelebracje i małe zwycięstwa
O tym warto pamiętać koniecznie! Czemu są ważne? Bo fajne i pretekst do mikrorozkoszy. To oczywiste. Niemniej jest i inny powód. Gdybyśmy, na poły metaforycznie, postrzegali organizm, jako wiele kooperujących ze sobą części, nieco może jak firmę, czy nawet społeczność, celebrowanie daje wyjątkową szansę zatrzymania się i zwrócenia uwagi całej własnej konstrukcji, że oto wydarzyło się coś, co dobrze o nas świadczy i świętujemy. Wypowiadając na głos słowa: „Daliśmy radę”, „Oto jesteśmy na szczycie”, „Ależ to świetnie wygląda!”, „No mega!” docieramy do większej liczby zakamarków umysłu, niż tylko stojąc i oddychając. Sami się słyszymy, więc efekt silniejszy, bo zrozumienie sytuacji wpada nie tylko z wewnątrz, ale i z zewnątrz. Stąd może urok pisania dziennika czy nagrywania filmików na profile sieciowe: „Jestem nad pięknym jeziorem i jestem taka szczęśliwa!” powiedziane jest niby kawalkadzie obserwujących, a jednak także sobie. Żeby w całości zdać sobie sprawę i nazwać. Oto być może coś, czego można się nauczyć od sław internetu: „egzaltacja codziennością”:
– Mozolnie parzyłem sobie kakao i teraz jest pyszne. Znalazłem na to czas. To trudne.
– Zabrałam się, a ostatnio nie mogłam. I bardzo się cieszę! Krok to niewielki, ale już o jeden bliżej…
– Burito z koca i wieczór jak trzeba. Aż zrobię sobie zdjęcie, żeby pamiętać. Gratulacje dla mnie! Dziękuję, nie trzeba było… Ale dziękuję!
Celebrowanie i mówienie na głos czy pisanie pamiętników nadaje przeżyciom związek przyczynowo-skutkowy, sens i porządek, a za tym dociera głębiej. Celebracja to także zjedzenie czegoś pysznego, zaśpiewanie „We are the champions”, spotkanie ze znajomymi. Jej rozmiary nie są ważne, ale ważny jest sens dla małego zwycięstwa. Sensem jest fakt, że wiele tępych układów naszego ciała nie wie dokładnie co się dzieje po drugiej stronie skóry, ale wiedzą, kiedy jest miło, a kiedy trzeba się spiąć. Celebrując to, na czym nam zależy, wysyłamy do ich ciemnego i mokrego świata wewnątrz worka naszego organizmu endorfinowy sygnał, że wysiłek ma sens, że jak się zabieramy, to prędzej czy później coś z tego będzie (jak nie wynik, to edukacja), że jest wreszcie chwila dumy i nad tą dumą zadumy! Takie trzy elementy wbudowane w charakter są zdaniem badaczy kluczem do wychodzenia z trudności w życiu. Nawet poważnych. Celebracja wspiera ślad pamięciowy, nawet jeśli było to tylko zaciśnięcie pięści i powiedzenie: „Tak jest! Masz to!”. Z małych cegiełek buduje się misterniej. No i jest ich wystarczająco wiele.
Celebrowanie małych zwycięstw to wreszcie, na koniec, dobry test tego, kto jest przyjacielem. Przyjaciel, oprócz wielu innych spraw, pozwala nam być tym, kim chcemy (nie tym, kim jemu wygodnie) i cieszy się z tego. Owszem, przyjaciel jest z nami także, kiedy jesteśmy smutni. To ważny filar przyjaźni. Niemniej ludzie mają większą łatwość nawiązywania relacji emocjonalnej, kiedy opowiadacz referuje pozytywne wydarzenia. Stąd być może problem, że jęczydusze w końcu tracą audytorium i nikt nie chce z nimi empatyzować. Celebrowanie małych zwycięstw jest więc nie tylko testem przyjaźni, ale i nagrodą dla naszych przyjaciół, dzięki którym – powiedzmy sobie szczerze – nierzadko jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Choćby dlatego, że nas wspierają. Jak powiedział Arystoteles: „przyjaciel, to taki drugi ja”. Też mu się więc należy.
Poradki
Garść kruczków na koniec. Sama zewnętrzna nagroda i celebracja nie pomoże, jeśli ktoś nie chce. Nagrody i celebracje pomagają tylko tym, którzy mają swoją własną motywację. Motywacja zewnętrzna ma tylko dopchnąć ją kolanem, postawić kropkę nad „i”. Nagrody pomagają tym, którzy chcieli iść na siłownię i poszli. Nie pomagają tym, którzy nie chcą ćwiczyć, a powie się im: „jak pójdziesz, to dostaniesz lizaka i będzie przyjęcie”.
Druga sprawa, to fakt, że nie ma co liczyć na to, że jakakolwiek technika poprawiania sobie dobrostanu w życiu przyniesie kolosalny efekt. Mamy wręcz badania odwrotne: każda pomaga ociupinkę. Jeśli ktoś uważa, że picie kakao, wdzięczność, czy celebrowanie zmieni życie o wiele, to kończy wręcz z gorszym samopoczuciem (bo jest zawiedziony), niż zaczynał. Dobre życie raczej klei się z ziarenek i łatwiej misternym oraz cierpliwym.
Talent, według jednej ze swoich definicji, składa się między innymi z umiejętności: inicjowania zachowania, podtrzymania zachowania i kreślenia celu długoterminowego. Jeśli mamy być wobec siebie szczerzy (a do pewnego stopnia by się to pewnie przydało), rzec wypada, że psychologia nie ma jednego skutecznego sposobu na podtrzymywanie zachowania. Każdego z nas czeka w życiu gigantyczna praca składająca się z małych klocuszków. I to warto pamiętać: żadna technika psychologiczna nie zmienia życia o 180%… Ani pewnie o 90 także. Zmienia o trochę i z tych „trochów” musimy składać. Tu prze to znów wyższość małych zwycięstw – bliżej im do regularnie składanych złotych okruszków, które niczym rafa koralowa – pojedynczo niewiele znaczą, ale przez swą wielość, nawyk filtrowania rzeczywistości i systematyczność budują trwałą, lśniącą strukturę charakteru.
Po trzecie: jest taka grupa osób, którą małe zwycięstwa mierżą. Powiedzieliby, że celebrowanie małych zwycięstw jest niebezpieczne, bo zaczynamy się cieszyć byle czym. Tu właśnie rzecz w odpowiednim rozumieniu tematu: małe zwycięstwa mają cel edukacyjny. Najlepiej robić je po coś. „Wstałem, ale nie po to, żeby wstać, ale, żeby napisać sonet, ogarnąć ogródek, popracować”. „Bo chcę odpowiednio: wydać tomik poezji, być szczęśliwym całe życie (podobno właściciele ogrodów tak mają), kupić sobie dom na plaży”… Małe zwycięstwo w służbie większego celu, dostrzeganie go i celebrowanie, to tajna broń cierpliwych i stąd warto się szkolić w tropieniu pretekstów do mikrocelebracji.
A zatem, uczciwie: mały sukces – mała celebracja. Bez przesady i samozachwytu i celebrowania byle czego. Celebracja nie zastępuje sukcesu, ale go cementuje. Przyznawanie sobie nagród za to, że się nie umarło może mieć miejsce tylko wyjątkowo. Cóż, każdy miewa takie dni, że i to sukces.
Podobnie jak przyznawanie sobie nagród za to, że się wzięło udział – czasem, owszem, jest to wyczyn, ale jeśli nagrody za to „ze w ogóle podjąłem walkę” stają się sposobem na życie, trzeba się zatrzymać. Nie o to chodzi, że coś z nami nie tak. Raczej drabina nie została przystawiona do tej ściany, co trzeba? Coś z sytuacją jest nie tak. Tu właśnie kruczek: to nie my nie tacy. Jeśli nic nam nie wychodzi, to najczęściej sytuacja, w jakiej jesteśmy jest źle skonstruowana i należy wyjść z bagna, zamiast kupować coraz wyższe kalosze, bo „Jest w porządku, tylko ja jestem do niczego”. Smutna prawda jest taka, że żaden człowiek nie jest do niczego. Raczej bywa tak, że ludzie-ryby próbują się wspinać na drzewa, zamiast płynąć wartką wodą w kierunku, gdzie życie żre im z ręki (czy raczej z płetwy).
Turbo finito
Tak więc sztuka zapracowywania, celebrowania proporcjonalnego, ale i dostrzegania, to praktyka na całe życie. I do uczenia innych, wokół nas, bo czasem to my widzimy lepiej sukces dzieci, czy przyjaciół, a oni przytłoczeni nie zdają sobie zeń sprawy, zanim ktoś palcem nie wskaże. Dostrzeganie sukcesów bliskich, to nasz ludzki obowiązek.
Neil Gaiman jest popularnym amerykańskim autorem fantastyki. Napisał kilka dobrych powieści, serie komiksowe, między innymi Sandmana. Scenariusze do Doktora Who. Sprzedał prawa do ekranizacji. Sukces. Któregoś dnia siedział zmęczony na spotkaniu z czytelnikami, podpisując książki w księgarni i zastanawiał się z tyłu głowy jakie ma oddać felietony w nadchodzącym tygodniu. Czy redakcja zdąży z nową powieścią i czy bohater jego nowej powieści się spodoba?
Nagle podszedł do niego Stephen King. Także bardzo poczytny autor. King położył Gaimanowi dłoń na ramieniu, a drugą ręką wskazał ciągnącą się aż na ulicę, a dalej za róg budynku kolejkę czytelników.
– Zobacz. Fajnie, co? – powiedział – powinieneś być zadowolony!
Poklepał Gaimana po ramieniu i odszedł. Ot, chciał być miły, przywitać się. Fajnie. Ale nagle Gaiman podniósł wzrok znad sterty książek i pomyślał miał: „O, rany! No właśnie… Przecież całe życie o tym marzyłem! Siedzę, podpisuję te książki i myślę nie wiadomo o czym, a właściwie, to najbardziej ze wszystkiego powinienem być teraz zadowolony! W ogóle o tym wcześniej nie pomyślałem”.
Czego z kolei życzy Państwu autor niniejszego felietonu wiedząc, że wszyscy spełniliśmy już w życiu wiele marzeń z dzieciństwa nie zauważając. To zawsze okazja do mikrocelebracji. Nawet jeśli spóźnionej, to przynajmniej dla treningu celebrowania małych zwycięstw. Żywimy nadzieję, że udało nam się Szanownych Państwa przekonać. Warto.
Podobno warto też wejść ze sobą w umowę, że jakość spędzonego dnia będziemy mierzyć liczbą zauważonych zachwytów i zachwycików. Właśnie – zauważonych. Życzymy coraz owocniejszego planowania dni, by droga wiodła przez zachwyciki i wytrenowanej ewaluacji. Jak pokazuje jedno z badań pomaga nawet podobno zagadanie do siebie z rana: „Dziś będę podejmować jak najwięcej decyzji, które spowodują, że poczuję się dobrze, a stronić od tych, które mają znaczący potencjał spowodować, że poczuję się źle”. Czyli da się. Po troszku, ale da się. Tak właśnie jest najlepiej.
Powodzenia i do następnego razu!
„Miłosz w czasach zarazy” – to cykl wpisów, których intencją jest oswajać to, co nieznane, zachęcać do gimnastyki intelektualnej, wywoływać uśmiech na twarzy, trenować uważność.