4.7/5 - (34 votes)

„Kiedy boli, to krzyczymy i się zbiegają. Gdy opuchnie, to zrobią nosze i jakiś czas poniosą, żebyśmy nadążali. Przyjdzie stres, utulą. W przypadku stanów depresyjnych wrażliwych na placebo, niemała ich część to samotność i niewiele zaufania w relacjach. Szkicuje nam to wszystko pewien trop: „jojanie” pomaga choćby dlatego, że jest samą uwagą skierowaną na osobę. Czy uważność i troska to sekretna, mistrzowska broń naszego gatunku? I co wspólnego z „jojaniem” mają neandertalczycy?


The Neanderthal Museum, Krapina, Chorwacja.

Dawno, dawno temu…

Kiedy w 1957 roku w jaskini Shanidar analizowano groby sprzed 50 000 lat, nikt nie spodziewał się specjalnej sensacji. A jednak! Wydobyto szkielety dziewięciorga naszych praprzodków, z których jeden zwrócił szczególną uwagę badaczy. Miał on bliznę po pęknięciu oczodołu, prawą rękę odciętą w łokciu i wyraźne ubytki kości lewej nogi. Zrosty kości czaszki w okolicach uszu wskazywały, że najprawdopodobniej był też głuchy. Pochowano go w wyraźnie zaplanowany sposób, obok ośmiu ziomków, z których inny miał także uraz żeber, prawdopodobnie spowodowany jakąś bronią miotaną. Co w tym dziwnego? Otóż nie powiedzieliśmy jeszcze najlepszego. To nie byli homo sapiens, ale… neandertalczycy. Gatunek, o którym do dziś uważamy naiwnie, że po prostu nasz „nadgatunek” słusznie pozbył się ze świata tych niehigienicznych paskud. Tymczasem neandertalczycy, których dziś najczęściej na obrazkach ukazujemy jako przygarbione człowieko-małpy, znali ogień, medycynę naturalną, chowali zmarłych zdobiąc ich kolorami, kwiatami, pozostawiając żywność… czyli pewnie wierzyli w jakieś życie po śmierci.



Troskliwy jak neandertalczyk

Badania genetyczne wskazują, że wywodzący się z Europy neandertalczyk nie został jednak tylko zabity, ale, że jego genotyp – ujmijmy sprawę grzecznie – wmieszał się w nasz. Homo sapiens wchłonął niejako neandertalczyka i stworzył… nas. Jak na tym wyszliśmy? Zanim uznamy, że to skandal i to obleśny, pochylmy się nad kwestią. Z jednej strony w efekcie zacieśnienia przyjaźni, odziedziczyliśmy wiele chorób, zwłaszcza tych, gdzie układ odpornościowy nie rozpoznaje własnego organizmu i wykazuje się autoagresją (m.in. choroba Leśniowskiego i Crohna), ale i cukrzycę typu 2, a nawet uzależnienie od nikotyny, czy – być może – skłonność do represji. Z drugiej strony „dostaliśmy” na przykład możliwość walki z grypą czy zapaleniem wątroby.

Wszystko to ciekawe hipotezy. Wyobraziwszy sobie jednak moment zetknięcia się naszych gatunków, nie możemy odzobaczyć w głowie zasadniczego pytania: co tak urzekło jednych w drugich? Znaczy, co ich urzekło w nas, to wiadomo! Powab, proporcje i przede wszystkim skromność. Ale, że w drugą stronę? Co taka neandertalka czy neandertalczyk mieli do zaoferowania naszemu super gatunkowi, że tak się to wszystko pokrzyżowało? Otóż tu docieramy do trzeciego zwrotu akcji w naszej historii. Ów neandertalczyk bez oka, ucha, ręki i kulawy… przeżył. Wszystkie uszkodzenia jego kości były pozrastane, a on umarł w dość podeszłym wieku. Nie mógł skutecznie polować, pewnie i pogadać z nim było trudno, ale współziomkowie ciągali go za sobą i opiekowali się nim. Zakładamy, że nie tylko dlatego, żeby poprawiał ich samopoczucie, bo ilekroć na niego spojrzeli, uznawali, że ich życie nie jest tak przechlapane.


Neanderthal museum, Niemcy

Uważność i troska czyli jako on nażuł jej rzemieni

W żołądkach neandertalczyków znajdowano rośliny nie mające żadnych walorów odżywczych czy smakowych, a za to zawierające substancje działające podobnie jak dzisiejsza aspiryna. Zrzućmy ostatnią informacyjną bombę: być może tym, co uwiodło ekspansywny gatunek „nadludzi”, były… ciepło, uważność na innych i troska?

W pozostałościach neandertalczyków więcej jest śladów opiekowania się pobratymcami niż w pozostałościach Homo Sapiens z tamtego czasu. Być może więc nigdy nie bylibyśmy tak opiekuńczy wobec siebie, gdyby nie gatunek, o którym dziś wyrażamy się pogardliwie albo przywołujemy go wtedy, kiedy chcemy kogoś wyzwać. Czy neandertalczycy byli lepszą wersją nas? Trudno powiedzieć. Przestaje być jednak tak zaskakujące, że część genotypu się wymieszała. Może on poznał ją… Była brzydka, lecz troskliwa. A może to on nażuł jej rzemieni, a potem dyskretnie podrzucił pod jaskinię, by związała se ciuchy. I chodź brzydki, to cóż… miłość bywa ślepa częściej, niż by nam się to podobało.

Poświęćmy niniejszym chwilę na to, by rozgryźć jedną z najciekawszych i najdelikatniejszych umiejętności naszego gatunku. Tu zaś jej część delikatną niczym pajęcza niteczka: „jojanie”.



„Ojojane” rany bolą mniej

Fakt. Przypadłości takie jak zespół jelita drażliwego, opuchlizna, ból sam w sobie, czy depresja są bardzo wrażliwe na efekt placebo. Dlaczego tak się dzieje? Oczywiście, jak zwykle nie wiadomo. Mamy jednak pewne podejrzenie. Wszystkie one są sygnałem z wnętrza naszego organizmu, że coś jest nie tak i żebyśmy poszukali pomocy. Jeśli taka pomoc zostanie udzielona, sygnał w dużej mierze przestaje być przydatny.

Kiedy boli, to krzyczymy i się zbiegają. Gdy opuchnie, to zrobią nosze i jakiś czas poniosą, żebyśmy nadążali. Przyjdzie stres, utulą. W przypadku stanów depresyjnych wrażliwych na placebo, niemała ich część to samotność i niewiele zaufania w relacjach. Szkicuje nam to wszystko pewien trop: „jojanie” pomaga choćby dlatego, że jest samą uwagą skierowaną na osobę. Jest potwierdzeniem, że tej osoby nie odrzucamy, nie porzucamy i nawet jeśli chroma i niema, to nie damy jej zostać z tyłu. Mając ów trop możemy stwierdzić, że działanie, w którym „jojany” jest w centrum uwagi będzie „jojaniem” skuteczniejszym, a takie, w którym nie jest, będzie działało gorzej. Wiemy to zresztą i z badań, bo lekarze, którzy kiwają głową, dopytują precyzyjnie i utrzymują kontakt wzrokowy z pacjentami wywołują silniejsze placebo, niż traktujący pacjenta jak śrubkę na taśmociągu, którą wypada dokręcić jak najszybciej i przejść do kolejnej, bo czas, to pieniądz. Uważność i troska lekarza powoduje, że po wizycie czujemy się lepiej, choć jeszcze nie zażyliśmy lekarstwa, a jak już je zażyjemy, to czujemy, że działa ono zanim dotrze w ogóle do żołądka.



Kontrola i obwinianie – błędy, część pierwsza

Co w „jojaniu” nie działa, choć wygląda jakby tak było? Wszystko, co odwróci uwagę od cierpienia drugiej osoby. Czasem robimy to myśląc, że pomoże komuś, a czasem, że pomoże nam. Nie mając postawionej granicy między sobą, a drugą osobą, bierzemy na siebie jej cierpienie i siedząc w bagnie po szyje próbujemy coś zdziałać. Tymczasem śmiałe zwracanie się w kierunku cierpienia i dawanie tego, co się ma, uchodzi za wielką mistrzowską umiejętność. O tym za chwilę. Najpierw o tym, co robimy, że wygląda jak uważnośćtroska, ale nimi nie jest.

Błąd pierwszy: kontrola.

– Bardzo jestem zmęczona…

– Może tabletkę weź? Kawy się napij? Wiesz co najlepiej zrób?...

Niby się zainteresował, nie? Ale jednak się nie zainteresował. Bo wrócił do gazety i ma z głowy. Problem, rozwiązanie, teraz sobie radź. Osoba nie została zaakceptowana, a spławiona.

Błąd drugi: obwinianie.

– Pewnie, że cię boli… Tylko głupi tyle wysiłku wkłada w pracę. Powinnaś pracować mniej. A wtedy jak cię spytają, czemu coraz mniej robisz, to powiedz, że kalibrujesz poziom pracy do wynagrodzenia.

Konkluzja jak wyżej. Można też obwiniać kogoś trzeciego:

– Boli cię, bo ten twój szef, karakal ciągle cię zawala obowiązkami. Kretyn. I neandertal.

Tu już wiemy, że ostatnia inwektywa jest bardzo nietrafiona. Niemniej znów: niby coś zostało powiedziane i nawet może uznamy, że śmiesznie, ale co to ma nam niby dać? To w ogóle nie o nas. A jeśli o nas, to nie czujemy się lepiej.



Licytowanie się i litość – błędy, część druga

Co jeszcze wygląda na „jojanie”, ale jest raczej jej nieudolną formą protezy.

Błąd trzeci: Licytowanie się.

– No… tak, tak... A mnie jak boli? Kiedyś to mnie tak głowa bolała, że nie mogłam w ogóle nawet patrzeć…

Zapewne część z Państwa już rozpoznaje skrypty z własnego otoczenia, a z rodziny zwłaszcza. Cóż – dodajmy na marginesie, że niektórzy po prostu inaczej nie umieją, bo nikt im nie powiedział.

Błąd czwarty: Litość.

– Oj, moja ty biedaczko, no widzisz…

Hę? Czyli, że co ja mam z tego mieć? Brzmi to bardziej jakby mój rozmówca uświadomił sobie na głos, że jednak on ma lepiej, bo tak nie cierpi i zadowolony szedł dalej.

Dość antyprzykładów. Wyżej wymienione zachowania mają tę sprytną cechę, że wyglądają jak kontakt, ale nim nie są. Pozostawiają w nas dziwny niesmak, bo niby było z nami porozmawiane, niby ktoś się zainteresował, otwierał usta i wydawał nimi dźwięki, ale człowiek się czuje jakoś po tym nie tak jak by chciał. W tym rzecz właśnie, że wszystko to nosi pozór kontaktu z nami, ale nim nie jest.



Uważność i troska – co działa?

Ogólna zasada brzmi, że działa to co:

  1. Nie dotyka drogi, którą ktoś ma przejść, żeby wyjść,
  2. Zwraca uwagę na cierpienie i wierzy w nie.

Póki ktoś nie pyta o radę, nie trzeba jej dawać. Dobra pomoc ogranicza się tylko do tego, czego potrzebujący w danej chwili nie ma. Wyręczanie potrzebującego bywa odzieraniem go z godności. Kiedy ktoś się źle czuje, ale chce jeść sam, powinien raczej jeść sam, zamiast słyszeć:

– Dobra, dobra… Nakarmię cię już. Jesteś w takim stanie, że zaraz będziesz wyglądać jak łamaga…

Profesjonalne „jojanie” czyli mistrzowska uważność i troska polegają na tym, że odnajdujemy się z osobą w jej cierpieniu, a jeśli chce ktoś z Szanownych Czytelników sięgnąć głębiej, to wręcz odnajdujemy swoje cierpienie w tym cierpieniu i naszym zadaniem jest pozostać z tą osobą tak długo, aż poczuje się w tym ciemnym pokoju bezpiecznie i powoli dojdzie do przekonania, że już pora podjąć próbę wydostania się. Brzmi trudno, ale właściwie, to nie jest. Sprawa do wytrenowania.



Uważność na drugą osobę

Oto kilka przykładów pytań, kiedy ktoś potrzebuje jojania:

– Czego potrzebujesz?

– Jak ci pomóc?

– Co mogę zrobić?

– Czy chcesz o tym opowiedzieć?

– Czy chcesz rozmawiać o wszystkim, ale nie o tym?

– Wygląda to na duży ból…

– Wyglądasz, jak byś bardzo cierpiała.

Wszystko to jest o tej osobie, nie o nas. Pozwala porozglądać się w miejscu, a nie z niego wyrywa. Wszystko to także wyraz wiary, że ta osoba cierpi, a to już dużo. Jeśli ktoś nam wierzy, w nasze cierpienie, to przynajmniej wiemy, że nie jesteśmy jacyś głupi, bo przejmujemy się byle czym. Z perspektywy pomagającego to nie jest oczywista sprawa. Jeśli mamy za sobą trzydzieści romansów, a nasza córka płacze, bo pierwszy partner ją zostawił, wpadanie do niej do pokoju z szampanem i baterią bagatelizujących prychnięć, ubarwioną pikantnymi opiniami o związkach też nie jest odpowiednią strategią. To wszystko nie o córce. To o nas, o świecie, o naszych poglądach na świat. To ewentualnie później.

Wspierający zadając wymienione pytania także nie popędza, a mówi: „Nie jesteś sam. Rozejrzyjmy się, gdzie jesteśmy”. Wszystko to wreszcie wygrywa w przedbiegach z:

– No, jak ciebie od tego głowa boli, to gratuluję.



Trudna sztuka „jojania”

Podkreślmy: obawa, że bez wsparcia ludzie wyrosną na łamagów jest niezasadne. Wnioski akademickie mamy raczej takie, że to wyręczanie, ratowanie, ignorowanie czy zawstydzanie daje ten efekt. Odwracanie się od swojego cierpienia uniemożliwia pomoc sobie i innym. Cierpienie zmienia się potem w coś innego (na przykład obojętność, agresję, wstyd), co znów utrudnia życie sobie i otoczeniu. Poprawna uważność i troska pozwala na spokojnie rozejrzeć się w ciemności, oswoić z nią i opracować własne narzędzia do macania ścian, żeby następnym razem wygramolić się szybciej.

Założenie jest takie, żeby nie tylko powstrzymać się od ironii, ale szczerze wierzyć w cudze cierpienie. Cóż z tego, że dla nas jest małe? Nasz nastoletni potomek, zdradzony po raz pierwszy, ryczy w wałek z gorczycą i chcemy mu powiedzieć, żeby oszczędzał siły, bo to po prostu tak jest, że każda nowa miłość, to tryumf nadziei nad doświadczeniem. Jeszcze się w gorczycę nasmarka w życiu. Ale to jego droga do przejścia i dla niego to głęboki dół. Zamiast utyskiwać na naiwność nastolatków, można usiąść obok i pomyśleć, co my mamy w sobie takiego, co innym wydaje się błahe? Albo czy dla nas to cierpienie jest małe, bo sami to w sobie bagatelizujemy, zamiast się przejąć? Być może, boimy się, że jeśli uwierzymy, że ten typ cierpienia wymaga więcej uwagi, podważy to zbyt wiele fundamentów naszego świata?

„Co ty gadasz, że jesteście prześladowani?”, „No, nie powiesz mi, że macie jakoś trudniej… ja to miałem trudno!”, „Nie ma się co mazać, bo to nie problem. Ludzie mają gorzej.”.



Mistrzowska uważność i troska

Dobre „jojanie” staje się sekretną, mistrzowską bronią naszego gatunku, którą być może wchłonęliśmy od troskliwych praprzodków. Używana z maestrią daje nam nie tylko komfort nie bycia wciąganym przez cudzą rozpacz, ale buduje otoczenie, które jest silne i dobrze sobie radzi. A to pomaga i nam. Samo zdanie: „Czego potrzebujesz?”, to potęga. Skamieniałych kruszy, bo uczy prosić o pomoc. Twardziele jęczą tylko: „Tak mi źle, tak mi źle…”, aż ktoś sam poda dłoń. Biorą wtedy, mówiąc: „Nie prosiłem…, więc nie dziękuję i niczego się nie spodziewaj”. Umiejętność proszenia o pomoc, to także wiele praktyki i odwagi.

Niepewnym i zagubionym pytanie „Czego potrzebujesz?” toruje drogę do nazwania stanu, w jakim się znajdują. A nazwać, to już niemała część sukcesu i pół drogi do przejęcia kontroli. Warto więc ćwiczyć. Tymczasem życzmy sobie nawzajem oraz owocnego wypatrywania okazji do treningu. I do następnego razu.

miłosz brzeziński