4.7/5 - (27 votes)

Jestem czymś więcej niż moja produktywność. Kiedyś powiedzieć, że się nic nie robi, albo robi coś tylko dla siebie, to był po prostu wstyd. Coś się więc w naszej kulturze odmieniło, że chwilowo wynieśliśmy pustkę na piedestał. Jaka jest więc funkcja nicnierobienia i skąd nasza za nim tęsknota?



Czas to pieniądz

Zasady kapitalizmu wgryzły się w system wartości naszych czasów. Wrosło w nas kłamstwo otoczenia, wielokrotnie powtarzane, że człowiek zajęty i produktywny, to dobry człowiek. Że „zajętość” oznacza najszlachetniejszy stan, któremu możemy się oddać. Że umysł człowieka jest jak ubikacja na dworcu: albo zajęte, albo lepiej tam nie zaglądać. Zapomnieliśmy, że powiedzonko „czas to pieniądz”, wypowiadane było najczęściej przez tych, co pieniądze mieli (szefów fabryk), do tych, co nie mieli (robotników). Czas robotnika, to pieniądz szefa. Nicnierobienie nie kojarzy nam się dobrze.



Nicnierobienie lepsze od robienia?

Owszem. Na przeciwnym biegunie jest lenistwo, którego i dziś nie popieramy. Nie jest to więc rozważanie o tym, że „nicnierobienie” jest lepsze od robienia. Bo nie jest. Warto jednak podkreślić, że „robienie niczego” w naszych czasach z jakiegoś powodu zaczęło nas kulturowo swędzieć. W jednym z badań mieszkańcy Wrocławia zapytani o to, co daje im szczęście podzielili się na trzy grupy. Ponad połowa odpowiedziała, że nierobienie niczego daje największe szczęście. Reszta (mniej niż połowa) podzieliła się między miłośników seksu i jedzenia. Owszem lubimy więc motywacyjne dopingi w stylu: „dasz radę”, „ze strefy komfortu wyjdź”, „padłeś, powstań, wciągając smarki i poprawiając koronę”. Ale z przyjemnością i tęsknotą coraz mniej ukrywaną spoglądamy w kierunku wolnego czasu, spa dla ciała i umysłu, drinków z parasolką i medytacji: „Tera pani ma relaks”.



Zajęci jak nigdy

Być może w historii świata nigdy jeszcze nie byliśmy tak zajęci jak obecnie. Mamy pracę, ale po pracy też można do nas napisać albo zadzwonić. Przecież jesteśmy w domu. Ale prac domowych też niemało. Jeszcze do początku wieku XX rodzina 2+1 nie była standardem. Całe rodziny ze sobą mieszkały. Część osób zostawała w domu, a druga latała za chlebem. Babka z ciotką i dziadek z wujem ogarniali obejście. Zajmowali się maluchami. Teraz wszystko to spadło na dwie osoby. Prace domowe zajmują około 20 godzin w tygodniu, o ile wszyscy się w nie angażują. Po ośmiogodzinnej (ta, jasne) pracy (z dojazdem), zakładając, że na razie nie odpoczęliśmy, zbliżamy się więc do około 12 godzin na dobę (praca plus średnio trzy godziny dziennie na roboty domowe). Do tego dzieci. Zanim się do końca rozbeczymy, nadmieńmy, że w czasach zbieraczy-łowców wystarczyło, będąc naszym przodkiem, „pracować” 4 godziny na dobę.



Biznes atencyjny

Dodajmy do tego rozrywki. Tu znów na przykład – wiadomości. Konstruowane tak, by się nimi zajmować, śledzić, przejmować, ciekawić, co powiedzą inni. Biznes atencyjny zarabiający na naszej uwadze dojada kolejną część naszego dnia. Powie ktoś, że wiadomości, to nie rozrywka. Naprawdę? Ile razy dziennie? Media społecznościowe i filmy to kolejna kwestia. Rozrywka wyrywa nam czas w losowych momentach. Nigdy nie wiemy, kiedy ktoś nas gdzieś „złapie” tekstem, obrazkiem albo telefonem. W każdej sekundzie może coś „pingnąć” i pięć sekund później będziemy innymi osobami, które zapomniały co przed chwilą robiły. Pewnie, że zawsze na świecie tak było. Ale teraz o wiele bardziej, bo trudniej się schować.



Nie wypada nic nie robić

Profesor Dan Ariely daje pewien trop: – Świat nie działa dla naszego długoterminowego zysku. Idziesz ulicą i każdy billboard, każda reklama, każdy sklep i aplikacja w telefonie chce, żebyś się nimi zajął. Większość obiektów w naszym życiu chce, żebyśmy wybili się ze swojego planu na ich korzyść. W ten sposób świat czyni docieranie do celu bardzo, bardzo trudnym. Podążając dalej tym myśleniem – jeśli posłuchasz tych nawoływań, wkrótce będziesz otyły, spłukany finansowo i ciągle rozkojarzony.

Bez planu, celu czy systemu w dzisiejszym świecie stajemy się bezradni, ponieważ otoczenie przestało być neutralne. Wszystko jest do czegoś. Woda jest dobra na serce, kawa na spalanie tłuszczu, sałatka na nerki, film, bo uczy tolerancji, a zabawka ma nauczyć dziecko empatii… Nie wypada po prostu „se coś porobić”.



Nicnierobienie – czy to ma sens?

Czas zadać pytanie, czy poza naszą romantyczną tęsknotą, nicnierobienie ma jakikolwiek sens? Bo może to jak frytki: smaczne ale niezdrowe. Otóż podobno nicnierobienie sens i miejsce w życiu ma. Podczas myślenia o niebieskich migdałach, wykonywania czynności prostych, powolnego czytania – czynności wydających się aż „za nudnymi”, odbywa się w mózgu wyjątkowa konwersacja. Przynajmniej cztery poważne struktury mózgowe (dla ciekawskich: przedklinek, brzuszno-przyśrodkowa kora przedczołowa, tylna kora zakrętu obręczy i przyśrodkowy tajemniczy obszar ciemieniowy [MMPA]) zabierają się do bardzo intensywnej pracy. Tak, jakby czekały na ten moment. Co wspomniane struktury wtedy robią? Właściwie, nie wiadomo. Badania trwają, ale natrafiono na bardzo intrygujący trop. Mózg ewidentnie wchodzi w kontakt ze sobą, wartościami, wiedzą, którą sobie układa. Zaczyna sam się porządkować.

Oto pytania, które według badaczy, bez naszej wiedzy mogą tam w środku w czasie nicnierobienia się pojawiać:

– Co jest dobre, a co złe?

– Jak to się łączy z tym, co w życiu już przeżyłem?

– Co się właściwie dzieje, tak z dystansu?

– Czy ja tego właściwie chcę?

– Co jest pod moją kontrolą?

– Kto jest pod kontrolą?

– Po co on/ona to zrobił/powiedział?

– Co ona/on ma w głowie? A co jeszcze ma innego w głowie?

– Poczekaj, poczekaj… W co ja się właściwie zaangażowałem.

– Co lubię?



Odpoczynek od nowych informacji

Czy trzeba pisać, że brak regularnego kontaktu z odpowiedziami na te pytania prowadzi do smutku, a nawet dalej? Ów mechanizm „odpala się”, gdy tylko przestajemy być zajęci wpychaniem do głowy nowych informacji. Być może więc, po okresie, kiedy przebalastowało nas w kierunku myślenia o sobie jako o niewolnikach szefów fabryk, znów wypoziomujemy łódkę na: „owszem, człowiek w życiu powinien się czymś zająć, ale raz na jakiś czas powinien być na tyle silnym mentalnym wojownikiem, by porównać obłoki do króliczków, liżąc lody”.



Od czego zacząć nicnierobienie?

Po pierwsze od przypominania sobie, dlaczego warto. Bo długoterminowo czujemy się lepiej, a przez to lepiej czują się inni wokół. Bo, jeśli to dzieci wypełniają nam resztki swojego czasu, swoją postawą uczymy je, że „rodzic ma prawo nic nie robić, bo tak”, dzięki czemu i ich partner nie wejdzie im na głowę, a i od swoich dzieci bez wstydu odsapną. Po drugie od ciągłego pytania siebie „co ja robię?”. Sama refleksja na początek wystarczy. Miałem nic nie robić przez minutę (na początek). Czy nic nie robię, czy już mi się „pacnęło” w „darmowe kotki” na necie?



Czas na wychodne do siebie

Największym wrogiem jest mieszanie ze sobą zajęć. „Trochę popracuję, ale polajkuję wszystkie nowe chomiczki. A potem trochę odpocznę, ale tak ogarnę kurz i w tle pomyślę o jutrzejszej prezentacji”. Nie. Robota i odpoczynek jak ciąża. Albo się jest w niej albo nie. Grawitujemy w kierunku sytuacji, w której statystycznie w ciągu dnia mamy okres „robienia czegoś bardzo” i uczciwie się tym zajmujemy. A potem równie uczciwie kompletnie nic się sensownego nie dzieje, wcale nam nie wstyd i niech się inni uczą. Bo teraz mamy wychodne do siebie. Jako ludzie jesteśmy kimś więcej, niż nasze poglądy. Kimś więcej niż nasze preferencje, także polityczne. I kimś więcej, niż nasza produktywność.



Miłosz w czasach zarazy” – to cykl wpisów, których intencją jest oswajać to, co nieznane, zachęcać do gimnastyki intelektualnej, wywoływać uśmiech na twarzy, trenować uważność.