Analityk, wizjoner, trochę samotnik. W wypowiedziach stonowany, ważący słowa. To jedna z najważniejszych postaci poznańskiego biznesu, mających wpływ na nasz rodzimy rynek motoryzacyjny. Obecność w Poznaniu takich marek jak Honda, Volvo, Land Rover czy Jaguar zawdzięczamy właśnie jemu. Droga, którą przebył zawodowo, ale też wewnętrznie, jest ogromna. W każdym wypowiedzianym zdaniu czuć refleksję nad życiowymi wyborami, biznesem, ale przede wszystkim rodziną. Od kiedy przeprowadził firmę przez udaną sukcesję, ma więcej czasu dla siebie i swoich pasji.
Ryszard Karlik w sentymentalnej rozmowie przybliża początki
marki Volvo w Poznaniu oraz ponad 30 lat istnienia firmy.
rozmawia: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Jakub Wittchen
Spotykamy się z okazji 20-lecia Firmy Karlik z Volvo, ale w branży motoryzacyjnej jest Pan
już ponad 30 lat. Czy bywa Pan codziennie w firmie?
RYSZARD KARLIK: Teraz już nie.
Większość Pana życia zawodowego jest związane z motoryzacją, ale przecież istniało jakieś życie przed motoryzacją. Jak Pan je dzisiaj wspomina?
Wracam do tego. W momencie kiedy przeszedłem na emeryturę, wiele
rzeczy, które robiłem wcześniej, do mnie wróciło. Na nowo zaprzyjaźniłem się z rowerem, motocyklem, podróżami. Dużo też analizuję.
Wspominam swoje życie zawodowe. Zastanawiam się nad tym, co było.
Ale motoryzacja to nie było to, czym Pan się fascynował, zawodowo chciał Pan robić zupełnie coś innego.
Chciałem pływać. Skończyłem szkołę morską, niestety pojawiły się przeciwskazania zdrowotne, pojawił się reumatyzm. Więc po trzech latach studiowania w szkole morskiej, przeniosłem się do Poznania i dokończyłem studia na Politechnice Poznańskiej. W 1978 roku w czerwcu otrzymałem dyplom inżyniera, a po dziesięciu dniach od zakończenia
studiów już miałem swoją prywatną firmę. I tak jest do dzisiaj.
Ale nie była to firma w branży motoryzacyjnej.
To była produkcja. Branża elektroinstalacyjna. Gniazdka, wyłączniki, przewody. Brat zresztą do dzisiaj prowadzi tę firmę z powodzeniem. Potem doszły do tego maszyny krawieckie. Szyliśmy garnitury męskie zarówno na rynek polski, jak i na eksport. Sporo sprzedawaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Ale w tamtych czasach nie opłacało się wymieniać waluty amerykańskiej na polską, więc pieniądze, które nasz kontrahent płacił nam za garnitury, zostawały w USA.
Kiedy w 1989 roku w nieistniejącym już
dzisiaj hotelu „POLONEZ” usłyszałem słowo
„barter” to w zasadzie zmieniło się moje życie.
Okazało się, że za pieniądze, które były zdeponowane w Stanach Zjednoczonych, mogę kupić
samochody. I tak się stało.
Pierwsze samochody przypłynęły ze Stanów. Dlaczego to właśnie były Hondy?
Czysty przypadek! Osoba, która kupowała samochody w Stanach, akurat przechodziła obok salonu Hondy. I akurat trafiła na promocję. Więc
szybka decyzja – kupuj! I tak stałem się właścicielem 42 samochodów marki Honda. Powstał salon samochodowy we Wrześni, przepiękny, wizjonerski, dzisiaj powiedzielibyśmy – designerski i tak to się zaczęło. Niedługo potem przeniosłem salon do Poznania. Potem chcąc się rozwijać i dywersyfikować ofertę dla rożnych klientów z różnymi portfelami, pojawiło się Volvo, Jaguar, Land Rover.
Jaka była reakcja rodziny, kiedy przyprowadził ich Pan nad
poznańską Maltę? W miejsce, które w żadnym calu nie przypominało obecnego?
Hmmm… Po wielu latach robię sam przed sobą rachunek sumienia i chcę być całkowicie szczery. I całkowicie szczerze mogę powiedzieć, że nie byli zadowoleni. Moja rodzina była bardzo przywiązana
do Wrześni, tam dzieci chodziły do szkoły, tam miały swoich przyjaciół, mieliśmy tam piękny dom i tam było nasze życie.
Czy mam rozumieć, że decyzja o przeprowadzce do Poznania, nie była decyzją demokratyczną?
Decyzje należało podejmować szybko. Na tyle, na ile się da – rozsądnie, ale szybko. Dlatego zawsze stawiałem rodzinę przed faktem
dokonanym. Niestety. Dzisiaj zastanawiam się sporo nad tym, czy był to błąd. I nie do końca wiem. To zawsze jest trochę wybór pomiędzy
biznesem a rodziną. Z jednej strony chcesz budować biznes, który ci ucieka, decyzje wymagają niejednokrotnie poświęceń, a z drugiej
strony jest rodzina, kredyty. Kiedy na horyzoncie pojawiła się możliwość współpracy z Volvo, pojawiły się pytania – a po co? Przecież
mamy Hondę. Mamy serwisy, sprzedajemy samochody, jest dobrze. Po co nam ten Poznań? To było trudne. To ogromne ryzyko, które
podejmowałem każdego dnia. Dzisiaj jestem mądrzejszy, bo wyszło. Wyszło i ok. I zapominamy. Ale często zadaję sobie pytanie – a co by
było, gdyby nie wyszło? Tego się nie dowiem i może lepiej.
W którym momencie zaskoczyło?
Mam wspaniałe, mądre dzieci. Żona przygotowała je do dorosłego życia w sposób absolutnie fenomenalny. Lepiej nie mogłem sobie tego
wyobrazić. To jest jej ogromna zasługa. Dopiero kiedy dorosły, wkroczyłem na scenę. Zarówno Joasia, jak i Mikołaj bardzo wcześnie rozpoczęli pracę w firmie. W pewnym momencie oboje dostali ode mnie ultimatum – albo idą na swoje i nasze drogi zawodowo się rozchodzą, albo zostają w firmie i pracujemy razem. Dostali osiem miesięcy na podjęcie decyzji. Minęło dziewięć miesięcy i cisza! (śmiech) I w końcu, przy którymś rodzinnym obiedzie nie wytrzymałem i zapytałem czy zostają w firmie.
Zostajemy!
I dziś muszę powiedzieć,
że ta sukcesja przebiegła naprawdę pięknie.
Spokojnie. I długo. Bo ja chciałem, aby ona
trwała długo. Bo jak oni wchodzili w biznes,
to ja schodziłem.
Ale ciągle mogliśmy wiele kwestii, co do których nie czuli się jeszcze pewnie, ustalać wspólnie. Nie mieli lepszego
doradcy ode mnie. Byłem wówczas codziennie w firmie, o wszystko mogli mnie zapytać. Dzisiaj już nie muszę. I niech to świadczy o tym,
że ten proces przebiegł modelowo.
Wiele firm boryka się z tym, że nestor rodu po sukcesji chce kierować firmą z tylnego siedzenia. Czy mam rozumieć, że nie ma Pan takich ciągot?
Dużo rozmawiamy. W 2008 roku inwestowaliśmy w salony czterech marek w Baranowie. Nie chciałem obarczać dzieci trudnymi decyzjami, ale prosiłem, aby spędzali ze mną jak najwięcej czasu i mnie obserwowali. Nauka nie poszła w las, bo przy naszej ostatniej inwestycji przy ulicy Torowej, gdzie powstawały trzy salony czterech marek, moja rola sprowadziła się jedynie do załatwienia pozwolenia na budowę. Resztę zrobili sami. Za swoje pieniądze, codziennie pracowali nad projektami, miesiącami. Efekty są znakomite. Więc już nie mam takich ciągot.
Jest Pan dumny.
Bardzo!
Jakie lekcje dawał Pan dzieciom? Czy to była dla nich szkoła życia?
Nie wydaje mi się. W momencie, w którym zdecydowali o pozostaniu w firmie, byli już na tyle dojrzali, że sami chcieli się wielu rzeczy dowiedzieć, nauczyć, że prowadzenie biznesu, to ciągłe rozwiązywanie problemów. Kiedy rozwiążesz jeden, pojawiają się dwa kolejne. Ale powtarzałem, że tylko my możemy je rozwiązać. Od tego właśnie jesteśmy. Nikt nie będzie chciał z nami pracować, jeśli nie będziemy rozwiązywać problemów wspólnie z naszymi współpracownikami. Jeśli obciążysz pracownika zbyt dużą decyzją i pozostanie on z nią sam, to nie będzie tego ryzyka podejmował zbyt długo. To musi być wspólna decyzja. Musisz go wspierać, musisz być z nim.
Rozmawialiśmy też o pieniądzach, że same w sobie nie doświadczają ludzi, jeśli codziennie nie uczestniczą oni w tworzeniu biznesu.
Czy wspólna praca zmieniła Wasze relacje?
Absolutnie nie! Dlatego, że nauczyłem się o błędach mówić dzieciom – ok, taką podjąłeś decyzję, bo jesteś szefem, bo jesteś właścicielem.
To była jasna i klarowna sytuacja.
Firma to Pana oczko w głowie. Trudno było zaufać dzieciom, że
po oddaniu im kompetencji firma nadal będzie funkcjonować?
Życie mnie nauczyło, że ocenianie ludzi to bardzo mizerne rozumowanie. Najpiękniejsza jest samoocena i to jest najprawdziwsze. Jeśli umiesz się sam ocenić, to jest wartość nie do przecenienia.
Wtedy powiesz sobie wszystko. Nie chciałem ich oceniać. Bo po co to robić? Kiedy nadszedł ten czas, aby przeszli do odpowiedzialniejszej pracy, to to zaufanie musiało się pojawić. I zaufałem. Czasem nie chcieli się przyznawać do błędów, bo może sądzili, że jeśli skonsultowaliby jakąś kwestię z ojcem, to byłoby inaczej? Ale zawsze umieli te błędy naprawić. A ja to obserwowałem. I byłem naprawdę dumny.
Czy decyzja o przekazaniu firmy dzieciom była trudna?
W ogóle, pomimo że firma mnie zdominowała. Dzisiaj to wiem. Miałem klapki na oczach i parłem tylko do przodu. To było straszne.
Każdy miał prawo wejść do mojego biura i zapytać o cokolwiek. Było to z mojej strony celowe działanie, bo wzajemnie się uczyliśmy tego
biznesu. Ale z drugiej strony była to ogromna odpowiedzialność za tych wszystkich ludzi, którzy ze mną współpracowali. Być może w dla tego w 2011 roku podjęcie decyzji o sukcesji nie było takie trudne. Pamiętam do dziś jak podczas spotkania noworocznego zakomunikowałem zespołowi, że połowę udziałów przekazuję córce, a drugą synowi. Spojrzałem wtedy na żonę, która nie miała o niczym pojęcia. I bez słowa wystąpiła krok do przodu i zrobiła dokładnie to samo.
A dzieci?
Zamilkły. (śmiech)
Bał się Pan?
Jak cholera! Choć pojawiały się i wesołe sytuacje, kiedy dzieci szły do banku z wnioskiem kredytowym, a bankowcy nieprzyzwyczajeni do zmian własnościowych pytali „a co na to ojciec”? (śmiech)
Czy pojawiła się bitwa o marki? Joanna zarządza dziś marką
Volvo, Mikołaj pozostałymi markami w Waszym portfolio.
Decyzja o podziale według marek, również była moją decyzją. Zdecydowałem, że Joanna dostanie Volvo, bo producent prowadzi każdego dealera poprzez zarządzanie centralne. Natomiast pozostałe marki pozostały pod moją i Mikołaja kontrolą. Można powiedzieć, że swego rodzaju bezpieczną przystań, jaką jest Volvo, dostały dziewczyny i oczywiście zięć Jacek Knociński. Natomiast my poszliśmy na sztorm. I chyba dobrze się stało.
W tym roku mija 20 lat, od kiedy jesteśmy z Volvo na poznańskim rynku, pojawił się nowy salon przy ulicy Torowej, marka się rozwija.
Wiele decyzji podejmował Pan sam, jednak z Pana opowieści wyłania się obraz rodziny, która pozostawiła przestrzeń do ich podejmowania. Czy dzisiaj może Pan powiedzieć, że rodzina to jest siła?
Rodzina jest wszystkim! Wszystkim co daje Ci kopa! Czasem jednak myślę, że może tej przestrzeni było ciut za dużo…?
Jak poradził Pan sobie z życiem „po firmie”? Nie pojawiła się pustka?
Nigdy nie myślałem o życiu poza biznesem. Nigdy. Wszedłem w firmę za mocno. Dziś kiedy mam więcej czasu, wsiadam w swoją
Hondę Jazz, jadę do zwykłego baru, bo go lubię, bo tam jest jedzenie domowe. To mnie z niczym nie identyfikuje. Jestem sam ze sobą. A to
jest mi bardzo potrzebne. A kiedy naprawdę jest mi smutno, wsiadam w samochód i robię objazd po salonach. I wtedy jestem szczęśliwy.
A poza pracą?
Codziennie jeżdżę na rowerze, zimą na trenażerze. Jeżdżę też motocyklem, choć zeszły sezon trochę odpuściłem. Za to kiedy jestem
w Hiszpanii, gram w golfa. Ale nie zespołowo. Chcę być sam.
Czuję, się dobrze sam ze sobą. Podczas samotnej gry w golfa, tylko pole cię ocenia, wiatr cię ocenia. Nie mam wówczas żadnych zakłóceń.
W Hiszpanii mam dwa piękne samochody, motocykl , rowery i korzystam z tego.
Lubię jeździć sam. Lubię też w samotności zabunkrować się w domu, wtedy oglądam stare zdjęcia, filmy ze ślubu córki, syna.
Wracam do historii firmy. Niczego nie żałuję.
Zmieniłby Pan coś w swoim życiu, biznesowym i prywatnym?
Biznesowo prawie nic. Albo niewiele. Prywatnie… częściej przytulałbym żonę…